W dniach 4-6 czerwca uczniowie z klas: 6b, 7a, 7b i 8a uczestniczyli w wycieczce do Wrocławia i okolic, którą można by nazwać „przygodą życia”. Zazwyczaj kilka dni po organizacji wyjazdu na stronie internetowej szkoły zamieszcza się artykuł, w którym podsumowuje się organizację wycieczki. My zrobimy to troszkę inaczej, pisząc o naszej „przygodzie życia” prześmiewczo i z przymrużeniem oka oraz demonizując niektóre fakty. Zacznijmy od najważniejszego: wszyscy przeżyli…
Dzień I, czyli „Boże, pociesz! Panie, ratuj!”
Nasza przygoda rozpoczęła się 4 czerwca o godz. 6:15 na parkingu pod willą Tulipan. Dzięki deszczowej pogodzie instalowanie uczestników wycieczki w autokarze przebiegło nadzwyczajnie szybko.
Droga do Wrocławia minęła nam bez żadnych niespodzianek. Szkoda tylko, że w autokarze nie można było legalnie jeść, bo musieliśmy to robić ukradkiem. Poza tym byliśmy cały czas „na oku” opiekunów, bo zajęli miejsca z przodu i tyłu pojazdu.
O godzinie 12:30 dotarliśmy do Wrocławia, gdzie spotkaliśmy się z przewodnikiem. Ten dosłownie i w przenośni przegnał nas po całym Starym Mieście. Mówił prawie cały czas; pokazał nam tyle zabytków, że nie sposób tego wszystkiego zapamiętać. Największym zainteresowaniem cieszyły się odlewy krasnali, które skrupulatnie fotografowaliśmy. Jeśli chodzi o wiedzę życiową, to dowiedzieliśmy się, dlaczego nie należy brać kwiatów od nieznanych nam osób.
Po trzygodzinnym maratonie po mieście wyruszyliśmy do hostelu, w którym mieliśmy spędzić dwie noce. Kiedy zobaczyliśmy fasadę budynku, u każdego z nas zrodziła się myśl: „Boże, pociesz! Panie, ratuj”, a jednocześnie rosła w nas nadzieja, że wewnątrz będzie lepiej. Niestety drugie przysłowie: „Nadzieja matką głupich” też się sprawdziło. Po rozlokowaniu się w pokojach główną atrakcją turystyczną były wzajemne odwiedziny i prezentacja różnych mankamentów hostelu. Aby osłodzić nam gorycz, panie wzięły nas do pobliskiego sklepu, gdzie zrobiliśmy zakupy na nadchodzący wieczór.
Pierwsza noc minęła zgodnie z planem, czyli nie spaliśmy do godziny 2:00 w nocy mimo usilnych starań naszych opiekunek. W pokojach toczyły się nieustające rozmowy, śpiewane były pieśni patriotyczne, a w jednym odbywały się nawet tańce! Niestety o nocnych odwiedzinach kolegów i koleżanek nie było mowy, bo na korytarzu czuwały dwa Cerbery. W późnych godzinach nocnych w końcu zasnęliśmy.
Dzień II, czyli „ciągnie swój do swego”
5 czerwca po śniadaniu wyruszyliśmy do wrocławskiego ZOO. Najbardziej ciekawiło nas afrykarium, w którym znajdowało się oceanarium. Pooglądaliśmy różne większe i mniejsze okazy. Trzeba przyznać, że przeżyliśmy też rozczarowanie, bo ani niedźwiedź, ani lew, ani słoń nie wyszły nam na spotkanie. Wilki również wzgardziły nami i nie wychyliły pysków. W pewnym momencie doszliśmy do wniosku, że Darwin chyba miał rację, bo najlepszy kontakt złapaliśmy z… małpami. Jedna to nawet próbowała się z nami porozumieć i wymóc, żebyśmy ją naśladowali.
Po wizycie w ZOO przyszedł czas na posiłek. Pani zaprowadziła nas do galerii, gdzie każdy mógł kupić sobie to, na co miał ochotę. Ten punkt harmonogramu podobał się nam najbardziej. Potem poszliśmy podziwiać Panoramę Racławicką. Trudno powiedzieć, czy to za sprawą zmęczenia czy przejedzenia, ale – ku przerażeniu pani Magdy - dzieło to nie zrobiło na nas wielkiego wrażenia. Wewnątrz rotundy staliśmy jak kołki, niektórzy z nas bezwiednie poruszali nogami we wskazanym kierunku, inni siedzieli na schodach, szukając miejsca, gdzie można by się położyć.
Totalne ożywienie nastąpiło po wyjściu z budynku, w którym mieściła się ekspozycja, kiedy dowiedzieliśmy się, że idziemy na rynek i jest szansa roztrwonić majątek. W ramach pamiątek nabyliśmy: lody, frytki, paluszki, coca-colę, podkoszulki, bluzy i inne tego typu produkty.
Po zakupach wróciliśmy do hostelu. Emocji było już mniej, bo wiedzieliśmy, co nas czeka. Po obiadokolacji zorganizowaliśmy sobie różne integracyjne zajęcia: jedni grali w Monopoly, inni poszli próbować swoich sił na siłowni, a jeszcze inni zostali wciągnięci w wirtualny świat telefonów komórkowych. Czas umilała nam firma Glovo, która realizowała nasze zamówienia. Kurierzy wprost mijali się w drzwiach hostelu, dowożąc nam rozmaite rzeczy.
Kiedy nadeszła noc, panie opiekunki miały nadzieję, że wszystkie dzieci są na tyle zmęczone, że szybko zasną. Postanowiliśmy im w tym pomóc i cichutko siedzieliśmy w swoich pokojach, udając, że śpimy. Wyznaczyliśmy nawet dyżury i niektórzy z nas pełnili wartę, sprawdzając, czy białe krzesełka na korytarzu dalej stoją. To nie było trudne: wystarczyło wychylić się z pokoju i przespacerować się do łazienki. Kiedy ustaliliśmy, że Cerbery zasnęły, zaczęły się międzypokojowe wędrówki ludów. Niestety nie przewidzieliśmy, że był jeszcze Cerber nr 3, który do filowania nas nie potrzebował krzesełka. Trzy śliweczki wpadły w kompot i do rana żyły w stresie, bo jak się o tym dowie pani Magda, to…
Dzień 3, czyli Błędni Rycerze w drodze
6 czerwca musieliśmy wstać bardzo wcześnie, bo na godzinę 10:00 musieliśmy być w Kudowej przy wjeździe do parku. Zmotywowani przez nasze opiekunki zebraliśmy się tak szybko, że byliśmy gotowi 40 minut przed czasem. Niestety dzięki wyjątkowym umiejętnościom naszego kierowcy na miejsce dotarliśmy dopiero na godzinę 11:45. Jak się to stało? Po prostu zrobiliśmy kilka rundek po Wrocławiu, zanim z niego wyjechaliśmy.
Z dwugodzinnym opóźnieniem zaparkowaliśmy przed szlabanem ustawionym przy Drodze Stu Zakrętów. Wędrówka po Błędnych Skałach była bardzo ekscytująca. Było tak wąsko, że musieliśmy iść gęsiego, przeciskając się przez różne szczeliny. Czasem cały pochód musiał się zatrzymywać, bo ktoś utknął. Przeprowadzając nas przez skalny labirynt, przewodnik umilał nam czas „sucharami” i różnymi opowiastkami, z których prawie połowa była zmyślona. Dowiedzieliśmy się m.in. o bobrach posiadających dwa rzędy poprzecznych zębów, o mikroorganizmach żerujących w asfalcie, a także o kurach górskich prawodostokowych i lewodostokowych żywiących się dżdżownicą górską (łacińska nazwa: glebosus alpestris ).
Po wizycie w Górach Stołowych wyruszyliśmy do Czermnej. Niektórzy z nas poczuli się słabo na samą wiadomość, że znowu idziemy do jakiegoś muzeum. Według opowieści poprzedniego przewodnika w kaplicy były czaszki turystów, którzy stoczyli się ze stoków górskich, wiemy jednak, że to nie była prawda. Na miejscu wysłuchaliśmy prawdziwej wersji wyjaśniającej powstanie kaplicy.
Po zjedzeniu posiłku wsiedliśmy do autokaru, aby już kierować się w stronę Kamienicy. Droga powrotna minęła nam bez większych atrakcji. Jeśli komuś w trakcie podróży robiło się niedobrze, trafiał na „siedzenie lecznicze” z przodu autokaru. Tam pod bacznym okiem jednej z pań szybko wracał do sił i po godzinie był już całkiem zdrowy.
Kiedy dotarliśmy do celu, wysiadaliśmy z autokaru tak szybko, że zanim pani Magda z panią Anetą z niego wyszły, na parkingu nie było już prawie nikogo.
Jakie obrazy zapisały się w naszej pamięci i jakie wspomnienia zostaną po tej wycieczce, tego dowiemy się za kilka miesięcy. Na razie warto powtórzyć słowa z początku relacji: wszyscy przeżyli.